fbpx Skip to content

Kilka dni po wypadku zaobserwowałem pierwsze oznaki jego wpływu na moją psychikę. Leżąc w szpitalnym łóżku z gipsowym gorsetem na szyi chcąc nie chcąc miałem wzrok wbity w sufit i mnóstwo czasu na przemyślenia.

Przez pierwszy tydzień nie doświadczałem żadnego fizycznego bólu. Czułem za to potworną pustkę w środku. Jak dziś pamiętam rozmowy z lekarzami, rehabilitantami i przyjaciółmi – każdy się uśmiecha, jest super milutki i jak mantrę powtarza, że będzie dobrze. A ja zaczynam mieć coraz większe wątpliwości. Na każde moje pytanie w kierunku lekarza “Czy będę chodził?”, odpowiedź jest zdawkowa: ”Zobaczymy, nic nie mogę obiecać”.

Niepewność, bezradność i świadomość własnej słabości sprawiają, że płaczę po cichu w nocy do szpitalnej poduszki. W końcu nie mogę się pokazać w takim stanie nikomu i dodawać bliskim jeszcze więcej zmartwień, więc znów budzę się rano ze sztucznym uśmiechem na twarzy, by znów pokazać im, że daję radę i zapewnić, że nie muszą się martwić o mój stan psychiczny.

Po kilku dniach nie mam już czasu na rozpamiętywanie po nocach, bo sprawy zaczynają się komplikować. Infekcja. 41 stopni gorączki. Na dworze upał, a mi jest zimno jak na Syberii. Zastrzyki, tabletki, kroplówki, okładanie lodem, by po chwili, gdy gorączka po lekach zaczyna spadać czuć się jak na Saharze. Potwornie mi ciepło i non stop chcę mi się pić. Do tego zaczynają dochodzić odleżyny na łydkach. Rany są tak głębokie, że widzę swoje kości. Pierwsza myśl, którą mam w głowie: “W kosza już nie zagram”.

Sytuacja powoli się stabilizuje, więc mam trochę wytchnienia. Wreszcie przychodzi dzień, gdy dostaję porządny zastrzyk energii. Leżę w łóżku, obok siedzi dziadek, normalna rozmowa i nagle mówi mi: “Artur ja byłem na wojnie, trafiłem do niewoli, ale ty jesteś ode mnie silniejszy. Temu co Ty przechodzisz nie dałbym rady”. Oddaje mi mój zielony kamień, który dałem mu na przechowanie przed operacją. W tym momencie nie czuję słabości, ani niepełnosprawności. To był pierwszy dobry dzień po wypadku.

Mijają kolejne dni, aż w końcu przewożą mnie z Krakowa do Rept Śląskich. Tu bardzo szybko ściągają mnie na ziemię. Leżenie na brzuchu w gorsecie to jak tortury na stole do rozciągania. Ból jest potworny. W końcu też stawiam sprawę jasno lekarzowi:

– Panie doktorze będę chodził? Tylko bez ściemniania. Po męsku.

– Nie panie Arturze, raczej nie. Zbyt duże uszkodzenie rdzenia kręgowego. Cud, że Pan żyje.

W tym momencie, nie czuję smutku, załamania, tylko ogromną wściekłość, że nikt nie miał odwagi powiedzieć mi tego wcześniej. Wieczorem znów dopada mnie przygnębienie, słuchawki na uszach, muzyka The Cranberries i łzy.

W końcu przychodzi dzień, gdy mam pierwszy raz usiąść na wózek. Ubierają mnie, sadzają i o dziwo nic mi się nie dzieje, czuję się świetnie. Wywożą mnie do parku, ktoś mi odpala papierosa, patrzę wokół i widzę dzieci jeżdżące na rolkach po alejkach wśród drzew z żółto – czerwonymi liśćmi.

Czuję zapach drzew, znów zerkam na biegające dzieciaki i dociera do mnie, że ja już nigdy tak nie będę mógł i robi mi się cholernie przykro. Proszę o powrót do pokoju, już nie mam ochoty wychodzić. Wkładają mnie do łóżka, zasypiam już bez nadziei na lepsze jutro.

Następny dzień znów sadzają mnie na wózek. Nagle robi mi się ciemno przed oczami, światło gaśnie, tracę przytomność. Budzę się po chwili oszołomiony, bo nie wiem co się stało i słyszę: “Musisz się przyzwyczaić. Trzeba zacząć cię stopniowo pionizować. Wczoraj byłeś kozak a dziś to co?!”.

Nerwy mi puszczają i rzucam jakąś bardzo niecenzuralną wypowiedź w kierunku rehabilitanta. W końcu też trafiam na stół operacyjny, bo łydki jeszcze niewygojone. Potrzebna jest operacja plastyczna, ale przebiega szybko sprawnie i bez znieczulenia. Nie jest mi już potrzebne, bo i tak nie czuję bólu. Dostaję tylko relanium na uspokojenie.

Ćwiczyć przychodzi ze mną rehabilitantka. Jest piękna. Zaczyna iskrzyć między nam. Nawet mój zielony kamień wędruje w jej ręce i choć dziś nie jesteśmy razem to z tego co wiem dalej go przechowuje.

Przez jakiś czas jestem uskrzydlony, nic mi już nie sprawia problemu, czuję się super. Z biegiem czasu, już podleczony, siedzący normalnie na wózku zaczynam śmigać po szpitalu jak tornado. Przyjeżdża ekipa z podwórka i inni znajomi. Przyjaciele i rodzina jest prawie codziennie, szczególnie mama, no i moja dziewczyna rehabilitantka – to pozwala mieć w sobie siłę, by walczyć dalej.

Zaczynają się pierwsze wyprawy do knajpki na piwo, do kina, do parku. Uczę się samodzielności, w poruszaniu, jedzeniu, ubieraniu i coraz częściej nie myślę o sobie jak o osobie niepełnosprawnej. Jest 5 lipca 1996 roku, po roku pobytu w szpitalu, czas wrócić do domu. Lekka niepewność jak to będzie w życiu codziennym. Karetka wjeżdża na moje ukochane podwórko, wynoszą mnie z samochodu a tu mnóstwo znajomych sąsiadów, ludzie w oknach ale bez transparentu

Wtedy pierwszy raz tak naprawdę poczułem, że nie jestem niepełnosprawny, bo też nikt mnie tak nie traktował i do dziś mnie nikt tak nie traktuje. Nie jestem niepełnosprawny tylko oryginalny i dziękuję wszystkim moim przyjaciołom i znajomym za takie podejście, bo tylko dzięki nim żyję i nawet jestem szczęśliwy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *