To jedno z najtrudniejszych pytań, jakie można zadać osobie niepełnosprawnej. Chyba nawet trudniejsze od pytania: “Co Ci się stało?”.
Nie mam stuprocentowej pewności, ale wydaje mi się, że w głowie każdej osoby niepełnosprawnej na jakimś etapie pojawiła się myśl o samobójstwie. Choćby przelotna. W moim przypadku miało to miejsce w pierwszych tygodniach po wypadku oraz w tych chwilach buntu, w których człowiek po prostu nie potrafił pogodzić się ze swoim nowym “ja”.
W trakcie długich pobytów w szpitalu widziałem osoby totalnie przybite. Przyjmowały zwykle dwie postawy – albo leżały w łóżku i z nikim nie rozmawiały, albo snuły się po korytarzu niczym zombie z wypisanym na czole “niech mnie ktoś zabije”.
Jeśli o mnie chodzi, to myśl o samobójstwie towarzyszyła mi całkiem krótko, bo tylko kilka lat Trudne jest to, że bliscy – rodzina, przyjaciele, znajomi – którzy nas otaczają, choć chcą pomóc, to często nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji, a czasem nawet dolewają oliwy do ognia.
Nie zapomnę rozmowy z kumplem, który pewnego razu wypalił: “Jak ty to wytrzymujesz?! Ja bym już dawno ze sobą skończył…”. Odpowiedziałem: “Głupoty gadasz. Jak jesteś w takiej sytuacji jak ja to nie masz wyjścia. Musisz się przyzwyczaić, bo jesteś na tyle niepełnosprawny, że nawet zabić dobrze byś się nie potrafił”. Miałem wtedy niezłą burzę w głowie – skończyć tylko ze sobą czy z nim też? Żeby nie było – nic mu nie zrobiłem. Chłopak żyje i ma się dobrze
Ze mną za to było coraz gorzej. Szukałem sposobu, aż w końcu znalazłem – tabletki nasenne. Nie wiedziałem ile i jak się bierze, dlatego wziąłem wszystkie. A że w opakowaniu były tylko cztery to skończyło się na całonocnych wymiotach i kilkunastogodzinnym odsypianiu. Oczywiście w domu nikt o niczym nie wiedział. Przeszło pod przykrywką ostrego zatrucia pokarmowego.
Jakiś czas po tym, gdy już fizycznie zupełnie doszedłem do siebie, pojechałem na wesele do kumpla w Małym Cichym. W trakcie imprezy rozmawialiśmy razem z nim i kilkoma najbliższymi przyjaciółmi. Trochę pod wpływem weselnych promili, a trochę na trzeźwo, zarzucali mi, że nic z sobą nie robię, że przecież mógłbym się uczyć i pracować. Teraz wiem, że mieli rację, a wtedy tylko wykrzyknąłem, że “żyć mi się nie chce, a Wy mi mówicie o nauce!”. Od tej rozmowy wszystko się zmieniło.
Po powrocie byłem wściekły, a to zawsze dodawało mi motywacji. Powiedziałem sobie: “Ja mam być słaby? Ja mam się poddać?!”. Przecież ci wszyscy, którzy mnie otaczają, nie poradzą sobie beze mnie Nie ma takiej opcji, żebym się poddał. Nigdy albo nie nazywam się Szaflik.
Moja rada dla innych? Nigdy, ale to nigdy się nie poddawać, bo to zawsze zgubi.